Dziennik z podróży:
09-17.12.2012.
[Peru]: Arequipa-El Alto-Cotahuasi-wodospad Sipia-terminal de Velinga-Quechualla-Ushua-Quechualla-terminal de Velinga-Cotahuasi (kanion Cotahuasi)-Arequipa
Z Krzyśkiem i jego dziewczyną Agnieszką – parą backpackersów z Gdańska (z Krzyśkiem poznaliśmy się w 2008 roku na granicy mongolsko-rosyjskiej), byłam w kontakcie e-mailowym od wielu tygodni. Mieliśmy nadzieję, że podczas ich podróży autostopowej przez Amerykę Łacińską pewnego dnia uda się nam wszystkim spotkać. Po wyjeździe Łukasza do Europy, kiedy to zdecydowałam się dokładniej poznać Boliwię, a potem zaczekać na niego w Peru, Krzysiek i Agnieszka dotarli już do Ameryki Południowej (podobnie jak my swoją przygodę zaczęli w Meksyku) i jechali w moim kierunku. Pojawiła się realna szansa na spotkanie.
Kilka dni przed moim przyjazdem do Arequipy dostałam od nich smsa, który brzmiał mniej więcej tak: „Jesteśmy w Limie (Peru). Jedziemy do Ciebie!”
Pewnego popołudnia zastałam Krzyśka i Agnieszkę w tym samym dormitorium w hostelu San Lazaro Lodge, w którym mieszkałam… 😉
Pierwsze dwa dni minęły nam szybko – na opowieściach i dyskusjach do późnej nocy. Potem przyszła refleksja – dokąd teraz?!
– Myśleliśmy o kanionie Colca – opowiadał Krzysiek.
– A ja wam polecam kanion Cotahuasi – przekonywałam, w czym nieustannie pomagał mi Juanca, współwłaściciel hostelu San Lazaro Lodge. – Indianie jeszcze niezepsuci turystyką… Piękno prawdziwej, andyjskiej codzienności… No i w końcu to najgłębszy kanion na świecie! Z Łukaszem dotarliśmy do Quechualla – ostatniej wioski przed najgłębszą częścią kanionu. Zabrakło nam sił i jedzenia na więcej, ale teraz już wiem, jak to wszystko zorganizować!
– Autostopem da radę?
– Będzie trudno – marszczył brwi Juanca, pochylając się nad mapą Peru. – Ale powinno się udać!
– Autostopem w trójkę? Z trzema wielkimi plecakami?! – dumałam.
– A co tam! Fajnie będzie! – przekonywał Krzysiek. – Jedziemy?!
– Jedziemy! Jedziemy stopem! Zdobyć najgłębszą część najgłębszego kanionu na świecie!!!
I tak oto, daliśmy się porwać marzeniom o nowej przygodzie… 🙂
Wyruszyliśmy z rana.
Z centrum Arequipy pojechaliśmy autobusem do położonego prawie 100 kilometrów dalej El Alto. Wygodna „asfaltówka” skończyła się niedługo po przekroczeniu skrzyżowania w miasteczku. Odbiliśmy na północ, w stronę gór i, jak łatwo się domyślić, z każdym kilometrem droga miała się coraz gorzej – kręta, dziurawa, jedynie miejscami obleczona porządniejszym kawałkiem asfaltu.
Za El Alto zaczęła się dla nas prawdziwa przygoda – łapanie „okazji” do samego środka mało popularnego wśród turystów kanionu, do którego jazda rejsowym autobusem zajmuje kilkanaście godzin, zaś autostopem, jak to się miało wkrótce okazać, blisko dwa dni… 😉
Ciężarówka, przestronna osobówka, mały, niewygodny wóz terenowy, darmowa taksówka, stara, słabo wyposażona karetka, trójka Polaków i trzy duże plecaki, z których jeden (ten Krzyśkowy) rzadko kto był w stanie sam podźwignąć…! I kupa śmiechu! Spanie we trójkę w dwuosobowym namiocie (na szczęście każde z nas mogło „pochwalić się” sporą niedowagą)!… W namiocie rozbitym na poboczu koślawej drogi, wbijającej się coraz głębiej w peruwiański kanion… w cichych zaroślach, w zapomnianej rozpadlinie… Potem długie, nudne godziny bezczynnego czekania na „stopa” na drodze, na której rzadko kto się pojawia… Słowem – przygoda! Przygoda, której szczególnie mi brakowało! 😉
Kanion Cothauasi po raz kolejny nie zawiódł moich oczekiwań.
Głębokie, wielkokolorowe wąwozy, pola kaktusów, wodospady i rzeki rzeźbiące mozolnie kręte koryta, małe, indiańskie wioski o domach z kamieni oraz pozostawione samym sobie ruiny inkaskich miast… to wszystko, ku wielkiej radości, na powrót stanęło nietknięte przed moimi oczami. 🙂
Z największej wioski w kanionie (Cotahuasi) do Ushua (jego najgłębszej części) szliśmy dwa i pół dnia.
Raz skorzystaliśmy z podwózki starą ciężarówką, kołysząc się na wybojach na stercie cegieł wiezionych w głąb kanionu. Nad wodospad Sipia, nieznanym mi wcześniej skrótem, prowadziła nas dwójka indiańskich dzieci wracających do domu ze szkoły, z których jedno wędrowało na niewielkim osiołku. Tamtej nocy spaliśmy w kamiennych ruinach, tuż nad majestatycznym wodospadem Sipia. Kolejnej, daleko w kanionie, tuż przed ostatnim mostem nad rzeką, dzielącym nas od wioski Quechualla (którą kiedyś samotnie eksplorował Łukasz). Tam stary Indianin zarzekał się, że kilkuletnia dziewczynka, którą bawił, jest jedynym dzieckiem w 20-osobowej wiosce. Reszta wraz z rodzicami dawno opuściła to miejsce… bo jaka przyszłość czekałaby młodzież w zapomnianej Quechualla?
Godzinę dalej zbłądziliśmy, szukając ścieżki do Ushua w przeciwnym kierunku niż ta się faktycznie znajdowała. Zrezygnowani zupełnie przypadkiem spotkaliśmy pana Rafaela – właściciela długiej na pięć kilometrów działki wzdłuż rzeki. To on zaprowadził nas pod niepozorną tablicę, z której wyczytaliśmy:
„Ushua.
Maksymalna głębokość kanionu Cotahuasi
– 3517 metrów”
Potem czekała nas kąpiel pod lodowatym wodospadem nieopodal! 🙂
Powrót do Arequipy zajął nam kolejne dwa i pół dnia.
Kilkugodzinny trekking z Ushua w okolicę Velinga, gdzie w ciszy i samotności spędziliśmy noc nad rzeką, dalej 3,5-godzinne opóźnienie busika z terminal de Velinga˟ do Cotahuasi (ciężki sprzęt uległ awarii i zablokował jedyną drogę przejazdową przez kanion)… Dalej ot tak, łut szczęścia, można by rzec! Od niechcenia, grając na poboczu w karcianego „tysiąca”, zatrzymaliśmy półciężarówkę wracającą do Arequipy! Yupiii!!! 😉
Na przyczepie zwykle przewożone było bydło, warzywa i tym podobne. Tym razem kierowca wysłużonej półciężarówki zgarnął z pobocza czwórkę autostopowiczów, z których jeden, pomarszczony Quechua mieszkający w wiosce niedaleko Cotahuasi, wkrótce wysiadł i poszedł w swoją drogę. A my? My pojechaliśmy dalej, przecinając mroźną przełęcz tonącą we mgle, na której męczył nas dodatkowo wychładzający deszcz, i tłukąc się po wyboistych bezdrożach na pace starego wozu… Brrrrrrrr!!! „Niewygodna” to była przygoda! Pomiędzy rykiem silnika, szumem wiatru i grzmotem deszczu, uderzającego wściekle o brudną, śmierdzącą plandekę, pod którą nas wciśnięto, czekaliśmy końca tej podróży…
Tłukliśmy się tak i tłukliśmy! Czułam pod sobą każdy kamień wystający z piaszczystej nawierzchni, pełniącej rolę głównej drogi wjazdowo-wyjazdowej z kanionu Cotahuasi. Syfiasta plandeka śmierdziała z daleka odchodami zwierząt! Pod plandeką, gdzie chowała się trójka gringos z Polski, też śmierdziało! Na zewnątrz zacinał deszcz i mroźny wiatr! Trzęśliśmy się na każdym wyboju, a mięśnie i plecy krzyczały z bólu…!
– Aaaaaaaaa!!! – wrzeszczeliśmy jeden przez drugiego. – Ile jeszcze?!
Godzinę… dwie…??!
– Bydłostop! – zawyliśmy w końcu, osiągnąwszy taki poziom beznadziei, niewygody, zimna i smrodu, że wszystko… doprawdy już wszystko było nam obojętne! – Kuźwaaaa! Jedziemy BYDŁOSTOPEM!!!
– Najgorszy stop w życiu…!
– Bydłostop!!! – podpowiadała „głupawka z bezsilności”.
– Ile jeszcze?!
– Kiedy to się, kuźwa mać, skończy?!!!
Skończyło się kilka godzin później.
Dłuższą chwilę po tym jak półciężarówka wjechała na porządny asfalt, deszcz przestał zacinać, a w jego miejsce pojawiło się przyjemne, ciepłe powietrze. Wtedy właśnie auto zatrzymało się, a silnik zgasł…
– Co jest? – zapytałam. – Co się dzieje?
– Kierowcy chyba idą spać – odpowiedział ktoś. – Już kiedyś tak mieliśmy. Zjeżdżają na pobocze i idą spać na chwilę.
– Za jakieś 20 minut wstaną i pojedziemy dalej…
Jeden z kierowców wyskoczył z kabiny półciężarówki na krótką chwilę, włożył naprędce dwa duże kamienie pod koła przyczepy, w której nas zamknięto… i odszedł… bez słowa…
– Jesteście pewni, że zaraz pojedziemy?
– Spoko, za jakieś 20 minut wstaną i pojedziemy…
Minęła prawie godzina. Na brudnej, śmierdzącej podłodze żadne z nas nie odważyło się wyciągnąć swobodnie nóg lub, co gorsza, położyć się i zasnąć. Tkwiliśmy tak skuleni, w jednej pozycji, umierając ze zmęczenia… W końcu zapadła decyzja – trzeba wydostać się z przyczepy i obudzić kierowców! Nie mogliśmy i nie chcieliśmy siedzieć tak bez sensu do rana!
Krzysiek zaparł się nogami o drewnianą ścianę przyczepy i zdołał otworzyć drzwi, przez które normalnie zaganiane jest bydło. Wyszliśmy na zewnątrz, mogąc po raz pierwszy od kilku dłuuugich godzin w całości rozprostować nogi…
Był środek nocy. Wokół cisza, spokój. Nad głowami czarne niebo, jasny księżyc i tysiące gwiazd. Pod nogami piękny, prosty asfalt, dalej piaszczyste pobocze i wysokie, ciemne wzgórza.
– Może by tutaj rozbić namiot i przespać się do rana? – rzuciłam, zmęczona jak diabli.
– Pojedźmy z nimi – upierali się Krzysiek i Agnieszka. – Oni zaraz wstaną… Już niedaleko do Arequipy…
– Nie ma co przyjeżdżać do miasta w środku nocy – mówiłam. – Nic nie spaliśmy, nie damy rady dociągnąć do rana na dworcu autobusowym, gdzie ktoś może nasz zaczepić… albo okraść! Wolałabym przespać się kilka godzin jeszcze przed miastem…
Tak zrobiliśmy.
Krzysiek zapukał w metalowe drzwi wysłużonej półciężarówki i obudził pierwszego z brzegu kierowcę.
– Za godzinę jedziemy – przekazał nam po chwili. – Chcieli się przespać na chwilę, bo są zmęczeni i boją się wypadku na drodze.
Jakiś czas później, gdy słońce zaczęło wyłaniać się zza pustynnego horyzontu, pożegnaliśmy na zawsze śmierdzącą przyczepę „bydłostopa”. Przebiegliśmy kilkaset metrów po płaskim, piaszczystym pustkowiu, chowając się za większym wybojem piachu. Naprędce rozłożyliśmy namiot i, niemal nieprzytomni ze zmęczenia, natychmiast zasnęliśmy. Niecały kilometr dalej biegła dwupasmowa droga asfaltowa, łącząca ze sobą kolejne duże miasta w tej części Peru. Im bliżej dnia, tym stawała się głośniejsza.
Brakowało jeszcze dwóch godzin jazdy do Arequipy…
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Ewelina
˟terminal de Velinga – prowizoryczny „dworzec autobusowy” pod wioską Velinga w kanionie Cotahuasi (do tego miejsca w drodze do Ushua [najgłębszej części kanionu] istnieje droga i tym samym tylko dotąd dociera transport publiczny [jeden lub dwa razy dziennie])
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
autobus z Arequipy do El Alto – 6 soli/os (ok. 1,5 h jazdy)
Jak dotrzeć do Ushua – najgłębszej części kanionu Cotahuasi (głębokość 3517 m)?
– wyjazd z Arequipy: autobus firmy Reyna lub Cromotex z Arequipy do Cotahuasi – 30 soli/os [wyjazd o 16.30, przyjazd ok. 4.30-5.00 rano], UWAGA! – firma Cromotex ma na tej trasie nowsze, wygodniejsze autobusy; bilety należy kupić przynajmniej z jednodniowym wyprzedzeniem!
– 1-dniowy (ok. 6-7 h) trekking lub minibus z Cotahuasi do „terminal de Velinga” – 5,5 soli/os (odjeżdża wcześnie rano!, kilka dni w tygodniu dwa razy w ciągu dnia [ok. 1,5-2 h jazdy])
– 3-godzinny trekking z „terminal de Velinga” do Quechualla
– ok. 45-minutowy trekking z Quechualla do Ushua [najgłębszej części kanionu] – za Quechualla należy skręcić w lewo, przekroczyć most na rzece [10-15 min. od wioski] i na rozdrożu [2-3 min. za mostem] wybrać ścieżkę biegnącą na lewo, przejść przez gospodarstwo pana Rafaela i kontynuować trekking wzdłuż rzeki, aż do małego kanionu w poprzek koryta tej samej rzeki [po prawej stronie kanion zakończony jest niewielkim wodospadem z wodą pitną], za nim znajduje się tablica z napisem „Ushua”
– powrót do Cotahuasi: trekking j.w. z Ushua do „terminal de Velinga”, potem minibus z „terminal de Velinga” do Cotahuasi – 5,5 sola/os (odjeżdża około 9.00 rano, kilka dni w tygodniu dwa razy w ciągu dnia, ok. 1,5-2 godzin jazdy)
– powrót do Arequipy: nocny autobus firmy Cromotex z Cotahuasi do Arequipy – 30 soli/os [odjeżdża o godz. 18.00, przyjeżdża do Arequipy nad ranem, ok. 4.30]
– woda pitna: dostępna w każdej wiosce na trasie (w tym kranik z wodą pitną w Quechualla) + źródełko przed Chaupo (na drodze między wodospadem Sipia a „terminal de Velinga”)
Bydłostop! Dobre 😉
A gdzie Wy teraz jestście Kochani? Buziaki!!!