Scroll to Content

Dziennik z podróży:
28.11-01.12.2012.
[Boliwia]: Potosí-Tupiza
-El Cañón del Inca-El Angosto (El Túnel)-Tupiza

Uff! Na koniec dłuuuugiego, upalnego dnia, po trzech identycznych awariach autobusu i kilku godzinach bezproduktywnego oczekiwania… przyszło mi w końcu dotrzeć do Tupizy – niewielkiego miasta na południowym krańcu Boliwii, słynącego z iście westernowych krajobrazów!

Do kanionu del Inca? Na nogach?! Sama?! Uuuu, to ciężko będzie w taki upał – dumała następnego dnia gruba Indianka w słomianym kapeluszu, którą zagadnęłam na ulicy. – Nie, nie, lepiej wziąć przewodnika. I konia! To za daleko, żeby iść na pieszo!
Ile to będzie czasu w jedną stronę? Piechotą właśnie – dopytywałam.
Oj, tak z kilka godzin będzie! – rzuciła kobieta.
Ze trzy godziny w jedną stronę – stwierdził mężczyzna w średnim wieku o twarzy spalonej słońcem. – Konno byłoby szybciej. W mieście jest pełno agencji podróży, można by wynająć konia i przewodnika.
Dziękuję, ale lubię spacerować w samotności – odparłam i pobiegłam w głąb miasta.
Tak, tak, to będzie tak, jak ludzie mówią. Trzy godziny – opowiadała pracownica lokalnego biura podróży, które znajdowało się vis-à-vis mojego hostelu. – Trzy godziny, minimum!
Ida y vuelta? Tam i z powrotem? – drążyłam, kreśląc szlak na kolorowej mapce obrazującej okolicę Tupizy.
Nieee – ciągnęła ta sama pani już z mniejszą pewnością w głosie, tak jakby zaskoczona pytaniem. – Nie, nie, trzy godziny w jedną stronę. W dwie strony to zajmie całe popołudnie. Tak, tak, całe popołudnie, señorita!
Trzeba wsiąść w busik numer jeden  – podpowiedział ktoś inny. – Powie panienka kierowcy, że chce iść do kanionu del Inca i on pokaże, gdzie wysiąść. Tyle, że to daleko na piechotę, ze trzy godziny będzie!

„Jak trzy godziny, to trzy godziny” – pomyślałam. – „Skoro tyle razy to słyszałam…!?”

Za ostatnim przystankiem miejskiego busika numer jeden, skręciłam w piaszczystą dróżkę po prawej stronie, by po kilkunastu minutach zatrzymać się na nieoznakowanym rozdrożu.

I co teraz? – zapytałam sama siebie pod nosem. – Którędy?
Obydwie ścieżki prowadzą do Diabelskich Wrót, ale ta na prawo jest lepsza – zawołał spod krzaka bezzębny pasterz i, wskazując przed siebie palcem, dodał: – Potem trzeba iść cały czas w kierunku tamtych gór. O tam. Daleeeeeko!

Na kolejnym rozdrożu nie było już nikogo, kto mógłby mi wskazać właściwą dróżkę…

Mimo silniejszych podmuchów wiatru i czarnych, deszczowych chmur na horyzoncie, przecinanych co jakiś czas jaskrawą błyskawicą, żar lał się z nieba gęstymi strumieniami! Żłopałam łapczywie następne porcje wody, badając jednocześnie kolejną, rozgałęziającą się ścieżkę, znikającą co chwila w polu kaktusów. W końcu poszłam wzdłuż tej, która najdokładniej wysunięta była na zachód.

Tak dotarłam do Diabelskich Wrót (Puerta del Diablo), strzegących wejścia do szerokiego wąwozu ograniczonego po obu stronach czerwono-brunatnymi wzniesieniami. Zaraz potem znalazłam się w Dolinie Machos (Valle de los Machos), aż w końcu niecałe półtorej godziny od wysiadki z miejskiego busika trafiłam na metalową tabliczkę z napisem: El Cañón del Inca!

Godzina, nie licząc błądzenia na początku! – wrzasnęłam na głos. – Godzina, nie trzy, kuźwa mać! Za Chiny nie ogarniam latynoskich patentów obliczania czasu i odległości!!…?!

U wrót kanionu przeskoczyłam szybko ponad dwójką turystów (przybyłych tutaj, jak to boliwijski rozsądek przykazał, z przewodnikiem i na końskim grzbiecie!) i zaczęłam samotną eksplorację wąskiego przesmyku. Powstrzymały mnie dopiero złowieszcze grzmoty oraz czarne chmury nad głową, zwiastujące najpewniej zmianę pogody. W gorącej Tupizie, łatwo zapomnieć o porze deszczowej…

 

Co tam słychać? – zagadnęła uśmiechnięta pracownica agencji podróży z naprzeciwka. – Poszłaś w końcu do kanionu?
– Tak, byłam tam wczoraj.
Ładnie, prawda?
Ładnie, ładnie. I wie pani co? Z ostatniego przystanku busika do wejścia do kanionu jest tylko godzina marszu, nie trzy – przekonywałam kobietę. – Noo, maksymalnie półtorej godziny, ale nie trzy!
Naprawdę?! – ta wypaliła ze szczerym zdziwieniem i jeszcze szerszym uśmiechem na twarzy. – To jest tak blisko? Heh, kto by pomyślał?
Jak to? To pani nigdy tam nie była?!
– Nooo nie
– usłyszałam. – To za daleko!

 

Jak to zwykle w Boliwii bywa, również w Tupizie, na wzgórzu wyrastającym ponad miasto, króluje kilkumetrowy pomnik Jezusa Chrystusa (punkt widokowy – Corazón de Jesus, czyli Serce Jezusa). Przyjemny widok – patrzeć, jak zachodzące słońce zmienia co chwilę barwy okolicznych gór, zostawiając w cieniu i ciszy ulice Tupizy, za dnia rozgrzane do czerwoności…

Nieuchronnie, kolejny dzień „boliwijskiego westernu” zbliżał się ku końcowi, tymczasem ja snułam znad mapy scenariusz jutrzejszego dnia:

Kanion na kanionie… Ooo, i jest jakiś tunel! Hmm, niech będzie! – planowałam podekscytowana, nie podejrzewając nawet, jak trudnym zadaniem okaże się „sprawa tunelu za miastem”.

 

Do tunelu dojeżdża busik numer trzy – zapewniała mnie młoda recepcjonistka hostelu, w którym się zatrzymałam.

Numer trzy?! – marszczył brwi postawny Indianin pracujący w kafejce internetowej. – Kto ci to powiedział, gringita˟?! Tam nie dojeżdżają miejskie busiki, bo to poza miastem! W ogóle tam nic nie jeździ!
To jak się dostanę do tego tunelu?
Tylko taksówką – padła odpowiedź. – Zapłacisz parę groszy, bo to nie tak znowu daleko.

Ile?! – rzuciłam z niedowierzaniem w stronę taksówkarza.
Przynajmniej ze 100 bolivianos˟, gringita. To jest 11 kilometrów za miastem! Gorąco dzisiaj… i sama jesteś…

Kręciłam się po Tupizie w tę i we w tę z coraz mniejszą nadzieją na odwiedzenie El Túnel, jednak prawdziwy „dezinformacyjny szok” zafundowała mi znajoma pracownica tej samej co wcześniej agencji podróży przy moim hostelu:

– Tunel? Znowu na pieszo?
– Nie, tym razem nie na pieszo. To 11 kilometrów w jedną stronę. Ulicą. Straszny upał dzisiaj. Bez sensu iść tą drogą.
– Jaką drogą?
– Tą drogą do tunelu.
– Tam nie ma drogi
– usłyszałam, po czym z ust „pani od turystyki” padło, jakby na pocieszenie: – Ale są tory!
– Coooo?! Está segura? Jest pani pewna???
– Eeee, ja nic nie wiem o żadnej drodze…
– Ale tam dalej jest kolejne miasto, Villazón! Tam musi być droga!
– Są tory.
– A pociąg zatrzymuje się przy tunelu?
– Chyba nie.
– Tory… A drogi dla samochodów i autobusów nie ma?
– Nie ma.

Droga była.

I miała się świetnie już od jakiegoś czasu. Wydawałoby się to trudnym – przeoczyć szeroką, asfaltową ulicę, przebiegającą u wylotu niewielkiego miasta – jednak uśmiechniętej Indiance z lokalnej agencji podróży najwyraźniej się to udało! 😉

Gdy kompletnie zrezygnowana, zaczęłam już rozważać kolejne plany na spędzenie tamtego dnia, przypadkowo dojrzałam szyld innego biura podróży.

Zapukałam. Weszłam do środka. Rzuciłam bez nadziei nazwę „tunel”, nie spodziewając się, że oto stanęłam przed najbystrzejszą, najbardziej kompetentną osobą ze wszystkich poznanych jak dotąd w całej Boliwii! Pulchna kobieta o indiańskich rysach, o twarzy jak zwykle ciemnej od słońca rzuciła mi uprzejme spojrzenie i podsumowała bez wahania:

– Prosto do krzyżówki, potem w lewo, przez most i łapać jakkolwiek autobus, który będzie jechał w stronę Villazón!
– To jednak jest droga do Villazón?
– No jest! A jak inaczej miałyby jeździć tam autobusy?!
– Heh, no właśnie…

Do wydrążonego w skale tunelu za miastem (biegła przez niego stara droga) faktycznie udało mi się dotrzeć za „kilka groszy”. Tego samego dnia zdążyłam jeszcze „zbadać” cały lokalny rynek w Tupizie, a potem dużą część brudnych, zaśmieconych slumsów na zachodnich obrzeżach miasta, skąd w końcu uciekałam przy złośliwym akompaniamencie wychudzonych, bezpańskich psów. Odwiedziłam również znajomą panią z agencji podróży i opowiedziałam jej o szerokiej „asfaltówce”, której istnienie przeoczyła.

I ten asfalt jest porządniejszy niż ten, o tutaj, co pani ma przed biurem – podsumowałam, co tym razem spotkało się z ogromnym, purpurowym rumieńcem wstydu na twarzy Indianki. – Niech pani powie następnemu turyście, że już tam drogę zbudowali, dobra?
Dobra – zgodziła się. – Dziękuję za informację! Tak będę teraz mówiła turystom!

 

Kiedy następnego wieczoru szłam w kierunku dworca autobusowego, z nostalgią i radosnym uśmiechem pod nosem rozmyślałam o nierzadko absurdalnym sposobie prowadzenia interesów przez Boliwijczyków, o ich szczególnej mentalności (dla mnie raczej nie do pojęcia!) i o wendersach˟ oblegających każdą ulicę.

Mimo gorąca i ciężkiego plecaka, dopisywał mi świetny humor. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za niedługo, targana złością, przyjdzie mi stoczyć walkę o miejsce w kolejce do jedynej toalety publicznej w okolicy, a później czekać ponad dwie godziny na spóźniony autobus. Szłam tak, czując na ramieniu „oddech” zbliżającego się końca boliwijskiej wizy. Rozejrzałam się dookoła z sentymentem. Gdzieś tam w środku już wtedy wiedziałam, że za Boliwią tęsknić będę bardzo…

Ten koloryt.
Inność.
Ichniejsza codzienność.
Wspomnienia pierwszej w życiu, samodzielnej podróży.

Tak więc szłam z głupawym uśmiechem na twarzy i ,pomyślawszy o  tutejszym „westernie”, o pani pracującej w lokalnym biurze podróży, wymyśliłam sobie, że może lepiej (uczciwiej?) z jej strony byłoby przedstawiać się tak:

Hola!˟ Mieszkam w Boliwii. W mieście Tupiza. I nie wiem, że kilkaset metrów od agencji podróży, w której pracuję, zbudowano jakiś czas temu szeroką drogę asfaltową. Na co dzień udzielam zagranicznym turystom informacji o moim mieście, mimo, że nie znam ani jednego słowa w języku obcym. W związku z powyższym zdarza się, że moje informacje są błędne. Kiedy wychodzi to na jaw, uśmiecham się szeroko i czekam na zrozumienie, wręczając turyście kilka kolorowych, mało czytelnych folderów…”? Ha, i co Wy na to? 😉

Boliwia…

Ehhh, Boliwia to…
…to kraina jedyna w swoim rodzaju!… 😉 

Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Ewelina

˟gringita – zdrobnienie od gringa, czyli gringo w „żeńskiej odmianie” 🙂 
˟100 bolivianos – równowartość ok. 45 zł
˟wenders – neologizm stworzony przez PRZEBIŚNIEGI, od słowa vendedor (hiszp. – sprzedawca)
 ˟Hola! – (hiszp.) Cześć! Witaj!   

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

autobus firmy Boqueron z Potosí do Tupizy – 50 boliviano/os (nie polecam!, niemiła obsługa, autobus 3-krotnie ulegał awarii = kilkugodzinne opóźnienie!)
nocleg w Tupiza Hostal w Tupizie – 35 boliviano/pokój matrymonialny tj. z dwuosobowym łóżkiem (czysty, miła obsługa, gorący prysznic, kuchnia, bez dostępu do Internetu, podobno najtańsza opcja noclegowa w mieście)

Jak samodzielnie zorganizować trekking do El Cañón del Inca (ok. 8 km za miastem)?
– miejski busik numer 1 z centrum Tupizy do Quebrada Palmir (przystanek końcowy) – 1 boliviano/os
– trekking z przystanku Quebrada Palmir do Puerta del Diablo (ok. 30 min.), dalej do Valle de Los Machos (kolejne 15 min.), dalej do WEJŚCIA do El Cañón del Inca (kolejne 10 min.) = ok. 1 godzina w jedną stronę szybkim marszem! (UWAGA! – na eksplorację wąskiego kanionu np. do tzw. Siodła należy przewidzieć więcej czasu!)

Jak dojechać transportem publicznym do El Angosto (El Túnel) (około 11 km za miastem)?
– busik (kierunek Villazón) do tunelu – 5 boliviano/os (busika należy „łapać” na asfaltowej wylotówce z miasta (po przejściu przez most, który znajduje się niedaleko dworca autobusowego), w kierunku na Villazón!, nie ma potrzeby wynajmowania drogiej taksówki!)

TUPIZA – niewielkie, gorące miasto o krajobrazie jak z amerykańskich westernów (kolorowe góry, kaniony, półpustynne tereny, kaktusy), z ładnym punktem widokowym – Corazón de Jesús; brak informacji turystycznej w mieście! (w lokalnych agencjach podróży/w hostelach można pytać o różne informacje/kolorowe foldery/mapki, uwaga na niezbyt kompetentnych informatorów!); lokalne biura podróży proponują nie tylko różnorakie wycieczki w okolicy Tupizy ale również na Salar de Uyuni i Reserva Nacional de Fauna Andina Eduardo Avaroa (4-dniowe – najpopularniejsze!); niełatwo jest znaleźć hostel z dostępem do Internetu; najtaniej zjeść można na lokalnym rynku (mercado)

Tags:

Written by:

3 komentarze

  1. Ιn May 2013, Coursera announced cost-free electronic
    books for some training coᥙrses in partnership with Chegg, an on the іnternet textbook-rentаl company.

  2. Ewelina Grymuła

    No i mamy pierwszy komentarz na nowej stronce! Fajnie! 😉
    Dzięki wielkie za porcję pozytywnej energii 🙂

    ps. My sobie myślimy „okłamano ją”, a oni pewnie „no przecież udzieliłem info”, a że nie takiej jak trzeba to już inna historia. Ehh, tak ciężko czasem „przeskoczyć” cudzą mentalność… 😉

  3. he he… tak sobie myślałam, że pewnie Cię okłamano 😀

    piękn zdjęcia! kibicuję z całego serca!

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.