Dziennik z podróży:
02.09.2012
[Peru]: Pampamarca-Cotahuasi (kanion Cotahuasi)
– Pobudka! Pobudka! Piąta rano! Musimy wstawać!
– Co?! – patrzyliśmy na siebie półprzytomnym wzrokiem. – Już rano?
Leżeliśmy na starym, niewygodnym łóżku w ciemnym, dość przestronnym pokoju, podzielonym na dwie części przez płócienną zasłonę. Tuż za nią nagle rozbłysło światło. Ktoś zapalił gołą żarówkę zwisającą na kablu z niskiego sufitu.
– Wstawajcie! Wstawajcie! Nie mamy wiele czasu, a czeka nas sporo pracy! – powtarzała pani Victoria, krzątając się w kółko.
Wszędzie wokół nas panował niesamowity nieład, choć niesprawiedliwie byłoby mówić, że w jednoizbowym domku pani gubernator było brudno. Nic z tych rzeczy! Wyglądało to raczej tak, jakby naszej gospodyni brakowało czasu i zapału, aby wreszcie zrobić ze wszystkim porządek.
Jeden kąt pękał w szwach od nadmiaru rupieci, za to inny stał niemal pusty. Szerokie regały ustawiono krzywo, wręcz niechlujnie wzdłuż ściany. Pod półką z telewizorem walała się miska z warzywami. Na stole porzucono niedbale resztki z wczorajszej kolacji. W ciągu całej nocy plastikowe kubki po mleku ze słodzoną mąką i talerze, z których jedliśmy ziemniaki z białym serem kupionym od tutejszych wieśniaków, zdążyły już zeschnąć na wiór.
– No dalej, wstawajcie! Idziemy do zagrody po śniadanie! – rzuciła znów pani Victoria.
Tymczasem, wciąż jeszcze zaspani, powoli gramoliliśmy się spod ciepłej warstwy kilku koców, wspominając szeptem wczorajszy wieczór:
– Nawet nie pamiętam, kiedy zasnęłam – przyznałam Łukaszowi. – Dotrwałeś do końcowych napisów?
Ten tylko uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie o filmie dokumentalnym opowiadającym o kulturze Indian Quechua z regionu Pampamarca, którym pani gubernator raczyła nas przed snem prawie dwie godziny! „Wiem, że nie lubicie telewizji, ale to jest kultura! Będziemy oglądać kulturę!” – powtarzała z dumą. – „Nie telewizję! Kulturę! Naszą kulturę!”
– Tak, dotrwałem! Ledwo! – opowiadał Łukasz. – Ogólnie to było fajne doświadczenie, ale ja nie znoszę tej ich muzyki! Wciąż jeszcze piszczy mi w uszach!
– Hahaha! No tak, ciężko znieść dłużej to wycie, tą samą, tandetną melodię. Oni muszą mieć zupełnie inne poczucie gustu niż my! To jest niesamowite! – i spuściwszy głowę, dodałam już ze smutkiem w głosie: – Nie mogę zapomnieć o tym, co przed snem powiedziała nam ta kobiecina…
– Co takiego?
– Pamiętasz? Jak włączyła w telewizorze tą swoją kulturę, to stwierdziła, że ich przodkowie, Inkowie, byli wielcy. Mądrzy. Zorganizowani. Stworzyli potężne imperium. Rozumieli i odkrywali wiele rzeczy… a oni, Indianie Quechua, mają dużo świąt. Swoje tańce. Muzykę. Swoją kulturę… i nic więcej nie mają! Tak właśnie powiedziała…
– Pamiętam – przyznał Łukasz. – Smutne, co?
– Nawet nie wiesz, ile razy miałam ochotę wykrzyknąć im to wszystko w twarz, widząc jak oni żyją na ulicach! Jak chowają dzieci między resztkami warzyw na targach! Jacy potrafią być dla siebie okropni… i dla nas! Jacy głupi! Ale, gdy ta prosta kobieta z zapadłej wsi w jakimś zapomnianym kanionie, wypowiedziała wczoraj te słowa, właściwie to moje myśli… Wtedy cała złość minęła… Został tylko żal… Smutek…
– To jak? Gotowi? – zagadnęła raz jeszcze pani Victoria. – Idziemy?
– Idziemy!
Niedługo potem odwiedziliśmy drugi dom pani gubernator, jeszcze skromniejszy niż ten, w którym spaliśmy. Ostatnie piętro, do którego prowadziła już tylko drewniana drabina, służyło jako suszarnia mięsa, magazyn warzyw, głównie kukurydzy oraz mąki, tak chętnie zjadanej z mlekiem i cukrem przez naszą gospodynię. Na dole znajdowała się zagroda dla świnek morskich – prawdziwego andyjskiego przysmaku, który Indianie Quechua z dumą kładą na stole przed swoim gościem.
Mała Juli, siedmioletnia córeczka pani Victorii, brała czynny udział w przygotowaniach pożegnalnego posiłku. Aby umyć warzywa i mięso, korzystaliśmy wspólnie z zimnej wody wypływającej ze „szlaucha” przed domem. W izbie brakowało bieżącej wody, podobnie jak toalety, której funkcję pełniła obłożona kamieniami dziura w ziemi w chlewiku dla świń.
– Juli, a gdzie jest twój tata? – zapytałam tamtego ranka.
– Tata odszedł – padła odpowiedź.
– Pracuje daleko stąd, w mieście – ciągnęła dalej Victoria. – We wsi nie mógł znaleźć sobie zajęcia. Prawie się nie widujemy… Moja córka jest teraz całym moim światem!
Mimo wielu niewygód i niedostatku, na ustach obu Indianek co chwila gościł szczery uśmiech. Wydawały się szczęśliwe… tutaj, w swojej wiosce, w otoczeniu swojej kultury, muzyki…
Gdy dzień już na dobre rozgościł się w Kanionie Cotahuasi, ciekawscy mieszkańcy okolicznych domostw zatrzymywali się na chwilę tuż przy nas, by popatrzeć jak dwójka gringos pomaga swojej gospodyni w gotowaniu. Dzieci wołały za nami „inglés, inglés˟!”, no co my uparcie wtórowaliśmy „nie inglés! polaco, polaco˟!”
– Ooo, Señora gubernatora ma w domu jakiś gringos…? – szeptano między sobą.
– No tak, przygarnęłam biedactwa, bo nie miały gdzie się podziać na noc! Bóg jest wielki!
– Amen! Amen!
W końcu na stole wylądowały cztery talerze z usmażoną świnką morską, gotowanymi ziemniakami w kapturkach i serem. Dziwne to było doświadczenie… Pani Victora wciąż podsuwała nam kolejną dokładkę, promieniejąc ze szczęścia, gdy między kolejnymi kęsami padało następne „dziękuję”.
– Żegnajcie, przyjaciele! – machała na koniec gościnna Indianka i jej mała córeczka. – Pamiętajcie, że jesteście tutaj zawsze mile widziani!
Wsiedliśmy do minibusa, jadącego w kierunku Cotahuasi, dźwigając dwie papierowe torby z mąką, kukurydzą i bobem – kolejnymi prezentami od naszej gospodyni.
Była niedziela. Wcześnie rano.
Kolorowo wystrojeni Quechua, podróżujący wtedy z nami, przyglądali nam się z ciekawością większą niż zwykle, czasami uśmiechając się przyjaźnie. Nagle jeden z mężczyzn siedzących nieopodal, wstał ze swojego fotela, wykonał dziwaczny, zamaszysty ukłon w naszą stronę i wybełkotał niewyraźnie:
– Hola, gringitos! Jak się macie?!
– Oooo! Ten to już na pewno jest po chichy˟… – podsumował Łukasz.
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz
˟inglés – (hiszp..) angielski, Anglik
˟polaco – (hiszp.) polski, Polak
˟chicha – tradycyjny, andyjski napój alkoholowy produkowany z fermentującej kukurydzy
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
minibus z Pampamarca do Cotahuasi – 4,5 sola/os (ostatni odjeżdża wczesnym popołudniem!, około 2 godziny jazdy)