Dziennik z podróży:
18.07.2012
[Peru]: rzeka Ukajali
ROZDZIAŁ VII Brudna codzienność
Im dalej w górę Ukajali, tym noce stawały się coraz chłodniejsze. Wiało przeraźliwie, aż w końcu część pasażerów Henrego zaczęła sypiać w zimowych czapkach, kichać i pociągać nosem.
Za dnia było ciepło, duszno, czasem nawet bardzo gorąco.
Kąpaliśmy się w wodzie z rzeki, która była brudnego, brązowego koloru. Miejscowi myli w niej zęby. My nie mieliśmy odwagi. Używaliśmy do tego butelkowanej wody mineralnej, zakupionej jeszcze przed rejsem.
Tą samą wodą z rzeki spuszczaliśmy zawartość toalety. Na tej samej wodzie pokład niżej kucharze gotowali dla wszystkich jedzenie.
Kilkuletnie dzieci biegały boso po brudnym, metalowym pokładzie. Tarzały się po podłodze, podnosiły z niej kawałki ciastka, które wypadło z ręki, i na powrót pakowały do buzi.
Początkowo nie było aż tak źle, tak brudno. Ludzie zdawali się dbać o czystość… no, przynajmniej wokół własnego „podwórka”. I tak na przykład, nasza sąsiadka, matka kilkorga dzieci, codziennie około południa zamiatała podłogę wokół hamaków zajmowanych przez członków swojej rodziny. Brała spod ściany wysłużoną miotłę i szorowała nią na wszystkie strony. Piasek, kurz, zużyte plastikowe kubki, butelki i szeleszczące opakowania po ciasteczkach lądowały w końcu… pod ławką lub hamakami dalszych sąsiadów!
Raz najmłodsze z dzieci naszej zaradnej sąsiadki biegało wokół maminych klamotów rozstawionych, nie wiedzieć dlaczego, na samym środku „placu zabaw” malucha, który, naturalnie, część przedmiotów traktował jako fragment toru przeszkód, sukcesywnie się o nie ocierając lub potykając. Na samym wierzchu całego barłogu znajdowało się jakieś naczynie z ciekłą zawartością o ciężkim, słodkim zapachu. Chłopczyk biegał w kółko, z każdym okrążeniem coraz bliżej tajemniczego pojemnika. Matka, siedząca na ławeczce kilkadziesiąt centymetrów dalej, tłumaczyła dziecku podniesionym głosem, żeby tak nie biegało, bo to i tamto…! Maluch w końcu zahaczył nóżką ów pojemnik, który wirował przez chwilę po podłodze jak kolorowy bączek. Kobieta złapała go w porę, by uratować słodką zawartość.
Leżeliśmy znudzeni w swoich hamakach, obserwując całą scenę.
– On zaraz wywali ten pojemnik! – zauważył słusznie Łukasz.
W końcu dzieciak zatoczył jeszcze jedno koło, tym razem dopinając swego! Kleista zawartość plastikowego naczynia rozlała się po metalowej podłodze naszego pokładu, sięgając również pod nasze hamaki. Tymczasem chłopiec wywinął groźnie wyglądającego fikołka i wpadł tyłkiem w sam środek mazi! Reakcja mamy była natychmiastowa! Chwyciła wystraszonego malucha, zdzieliła go kilka razy w brudną pupę, aż ten zaczął drzeć się wniebogłosy! W końcu złapała za miotłę, tą samą , którą każdego dnia popychała swoje śmieci pod łóżka sąsiadów, i zmiotła kleistą kałużę pod ławeczkę, gdzie codziennie siadywała. Słodki zapach unosił się po pokładzie jeszcze kilka godzin, dopóki wszystko nie zeschło „na wiór” na słońcu…
Pewnego ranka obudziłam się niespodziewanie jeszcze przed wszystkimi. Patrzyłam tępo przed siebie do czasu, aż wzrok przyzwyczaił się do porannego światła. Głowę zwróconą miałam w stronę śpiącego Łukasza. Niecały metr ode mnie, pomiędzy naszymi hamakami, sterczały czarne worki, a w nich zamknięte szczelnie plecaki. Spojrzałam raz jeszcze w tę samą stronę. Na czubku czarnego pakunku spacerował sobie ogromny, obślizgły, czarny… KARALUCH! Długie „wąsy” śmigały z lewa na prawo! Karaluch wspiął się na sam szczyt plecaków, stanął na krawędzi, „zamachnął się”…i zeskoczył zgrabnie… prosto do hamaka, w którym spał Łukasz!
– Aaaaaaaaa!! – krzyknęłam.
– Co?! – zerwał się Łukasz.
– Ogromny karaluch! W twoim śpiworze!
– Gdzie?!!
Łukasz w końcu odnalazł winowajcę porannego zamieszania. Wzdrygnął się. Wygiął dziwnie… i wymiótł karalucha daleko w powietrze! Ten przeskoczył posłanie Aarona, pofrunął w kierunku kolejnego hamaka, aż w końcu zniknął nam z oczu! Ufff!
ROZDZIAŁ VIII Yams
– Yams!
– Co takiego?
– Jams! Taka gra w kości – tłumaczył Léo, młody Francuz, ostatni z czwórki gringo na pokładzie Henrego 10. – Gramy?
Graliśmy każdego dnia. Czasem we dwójkę, we trójkę… we czwórkę… w końcu całą gromadą! Léo, prowadząc całą zabawę, trzymał przy sobie kartkę, na której zapisywał rzetelnie punkty każdego gracza. A tych z każdym dniem przybywało! Graliśmy na drewnianym stole pomiędzy hamakami na środkowym pokładzie Henrego lub na ławce pod oknem, przez które podglądaliśmy dżunglę. Gdy brakowało miejsca dla wszystkich, wychodziliśmy na świeże powietrze na pomarańczowy „taras”. Bywało, że graliśmy do późna, aż chłodne powietrze i dokuczliwe komary wyganiały nas do wiszących pod metalowym sufitem hamaków.
Najpierw wyrzucaliśmy kości, by ustalić kolejność gry. Potem w kółko, każde z osobna próbowało zdobyć jak najwięcej punktów. Léo tłumaczył zasady wszystkim nowo przybyłym, którzy chcieli do nas dołączyć. Tłumaczył i tłumaczył… Dziesiątki razy to samo!
Pewnego razu dosiadła się do nas dziewczynka, której żadne z nas nie umiało pokonać. Łapała w mig wszystkie zasady gry, chwytała za kości, wyrzucała…i zostawiała całą resztę daleko w tyle! 🙂
Każdego kolejnego dnia rejsu yams zyskiwał na popularności wśród najmłodszych pasażerów łodzi. Przybywało dzieci – młodszych i starszych. Dorośli tylko się nam przyglądali – jedni zadumani i skupieni na grze, inni beztrosko, z uśmiechem na twarzy. Patrzyli jak gringo prowadził grę, jak z cierpliwością tłumaczył jej zasady, jak zapisywał skrupulatnie wyrzucone punkty…
– Chce pan spróbować? – Léo podpytywał czasem pewnego mężczyznę w średnim wieku, który często stawał z boku i obserwował naszą zabawę. – To bardzo proste!
– Ja? Nieee! Nie! – ten natychmiast odmawiał, zawstydzony, jakby bał się spamiętać kilku prostych zasad gry w kości.
Zostawały tylko dzieci…
Pewnego popołudnia wyszliśmy przed nasz pokład i usiedliśmy pod malunkiem tygrysa, łypiącego na nas spod oka. I znów z każdą chwilą przybywało graczy bądź gapiów. Graliśmy tak kilka godzin, dopóki nie przerwał nam tłum pędzący piętro niżej na kolację.
– Wiesz, ten mały chłopak, który dołączył do nas później, wciąż pyta mnie, kiedy znów zagramy w kości – opowiadał Léo tuż przed snem.
– Może jutro?
– Jasne! Ale tym razem w mniejszej grupie. Przy tylu dzieciakach jest to bardzo męczące!
– Pewnie! Dobranoc!
Nigdy więcej nie zagraliśmy razem w kości. Tej samej nocy… zachorowałam…
ROZDZIAŁ IX Gorączka
Obudziłam się nagle w środku nocy. Byłam zmęczona mimo, że spałam już od kilku godzin. Przykryta po uszy w śpiworze, drżałam na całym ciele. Trzęsłam się i zgrzytałam zębami!
– Łukasz, Łukasz! Pomóż mi, chyba mam gorączkę!
Łukasz wygrzebał termometr z apteczki i za chwilę wszystko było jasne.
– Ile? – zapytałam.
– 39,5…
Przez kilkanaście najbliższych godzin leżałam w hamaku na wpół żywa, wmuszając w siebie całe litry wody. Łukasz prowadził mnie do toalety, a czasem na ławeczkę przy oknie, żebym mogła zaczerpnąć świeżego powietrza znad rzeki. Sama nie dałabym rady się podnieść.
Moja niedomoga nie umknęła wcale uwadze sąsiadów. Przychodzili jeden po drugim i, z troską wymalowaną na twarzy, dopytywali się o moje zdrowie. Niektórzy przynosili lekarstwa, inni tylko chwalili się zawartością swoich podręcznych apteczek.
Pamiętam jak starsza, szczupła pani, ubrana w jasną, zwiewną sukienkę, przechadzała się niemal każdego dnia o tej samej porze po naszym pokładzie. Przez chwilę obserwowała rzekę, uśmiechając się do wszystkich serdecznie, po czym znikała po drugiej stronie Henrego. Lubiłam na nią patrzeć, bo jej sukienka kojarzyła mi się z polskim latem…
Ta sama kobieta spoglądała teraz na mnie, wyglądając z wnętrza brzydkiej, aczkolwiek dość przestronnej jak na te warunki kajuty. Kiwała głową w dziwny sposób z łagodnym, matczynym wyrazem twarzy.
– Ona chyba zaprasza cię do środka – podsumował Łukasz.
Najbliższe kilka godzin spędziłam w dość wygodnym łóżku, przyglądając się do woli zwiewnej, letniej sukience. Na przemian zasypiałam, budziłam się i wypijałam powoli kubek chłodnawej wody. Cały czas siedział obok mnie Łukasz, tłumacząc mój stan kolejnym ciekawskim.
Raz odwiedziła mnie dziewczynka, która zwykła grać z nami w kości. Ta sama, której za nic w świecie nikt inny nie umiał pokonać. Uśmiechnęłam się do niej przyjaźnie, a ta spytała troskliwym, aczkolwiek poważnym tonem:
– Chorujesz na malarię?
– Nie wiem… – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
cdn.
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz