Dziennik z podróży:
05.07.2012
[Peru]: Yurimaguas-rzeka Marañon
Trzy pokłady – jeden towarowy, dwa kolejne przeznaczone dla pasażerów i ich hamaków, kilka wąskich, brzydkich kajut, toalety zasilane brązową wodą z rzeki, kuchnia, ogromny, głośny silnik, a nad tym wszystkim niebiesko-biała tablica z napisem: „Eduardo IX”.
Na pokładzie łodzi, którą mieliśmy płynąć do położonego głęboko w dżungli Iquitos, zjawiliśmy się późnym rankiem. Ledwo zdążyliśmy odejść od mototaksówki, którą dotarliśmy do portu nad Río Huallaga, gdy nadrzeczni „pomagierzy” wyrwali nam z rąk bagaże, ignorując do znudzenia powtarzane „nie, dziękuję, nie potrzebujemy pomocy!”. Dopiero co zakupione hamaki wędrowały z rąk do rąk. Wielu chciało pomóc je rozwiesić. Nigdy za uśmiech czy dobre słowo. Zawsze za drobny napiwek.
Po kilku zawiązanych, następnie rozwiązanych węzłach, przesunięciach i poprawkach w końcu „zawisnęliśmy” swobodnie pod niebieskim sufitem środkowego pokładu Eduardo IX. Niedaleko nas odpoczywało w hamakach jeszcze kilkoro Latynosów. Patrzyli na nas, zaciekawieni. Obserwowali. Uśmiechali się. Obok nich walały się sterty przeróżnych rzeczy – od worków z jedzeniem czy odzieżą po zabawki dla dzieci.
To był bardzo spokojny ranek.
Oczami wyobraźni szykowaliśmy się na ścisk, duchotę, gwar … a tu taka niespodzianka! Czystawo, schludnie, wyjątkowo przestronnie! Nawet wszędobylska „mañana”, towarzysząca nam wciąż niezmiennie od kilku miesięcy podróży po Ameryce Łacińskiej, okazała się tamtego dnia krótsza i jakby mniej wyrafinowana. Ruszyliśmy zaledwie 45 minut po planowanej godzinie odpłynięcia! 😉
Trzy pokłady. Najniższy towarowy, kolejny dla miejscowych i ich hamaków, ostatni dla tych z grubszym portfelem, których stać na wyjęcie kajuty (camarote), i dla gringo. Wybraliśmy pokład środkowy nie tylko dlatego, że za dnia łatwiej było tam znaleźć cień, a nocą schronienie od chłodnego wiatru, ale też by łatwiej nam było podpatrywać peruwiańskich współpasażerów. Od tygodni, właściwie to odkąd przekroczyliśmy granicę kontynentu południowoamerykańskiego, czuliśmy się obco, często nieproszeni, odizolowani od świata, który leżał przed naszymi oczami. Czy uda nam się to zmienić?
I tak, ruszyliśmy w rejs. W kierunku Iquitos.
W cenę biletu wliczono już koszty posiłków. Dziennie przewidziano ich trzy, wszystkie z ryżem. Rano ryż… na słodko, popołudniu ryż z kurczakiem i sosem, wieczorem ryż… z kurczakiem… z tym co z kurczaka zostało… łapki, podroby… i gotowany platan. Wieczorem można było nawet utrafić ziemniaka!
Najmłodszy kucharz, przypominający bardziej filigranową dziewczynę z zadartym nosem aniżeli mężczyznę, eksponował dumnie wymalowane paznokcie i zgrabne nogi. Raz przyniósł nam na talerzu pokrojoną pomarańczę. Później wielokrotnie nam się przyglądał, siadając obok na drewnianej ławce wzdłuż burty. Siadał tak bez słowa. I patrzył.
Czas płynął leniwie… a jednocześnie szybko, jakby mu się dokądś spieszyło! Rzeka, niewzruszona, parła uparcie do przodu, a znad jej brzegów zwisały gęste krzaczory, gałęzie drzew, palmy. Silnik Eduardo IX skutecznie zagłuszał tajemniczą „pieśń” płynącą z dżungli, jednak czasem, gdy przygasał na chwilę, można było podsłuchać co nieco z jej głośnego życia! Skrzeczało wtedy! Huczało! Szumiało tak tajemniczo!
Po drodze mijaliśmy drewniane chaty postawione nad brzegiem rzeki, czasem kolorowe, z dachami zbudowanymi z wysuszonych palmowych liści. Z wiosek, położonych w dżungli, nie raz podpływały do nas łodzie z kolejnymi pasażerami. Eduardo IX niezmiennie parł wtedy do przodu…
cdn.
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz