Scroll to Content

Dziennik z podróży:
01.06.2012
[Ekwador]: Quilotoa-Quito

Wstajemy tuż po wschodzie słońca.

Wyskakujemy ze śpiworów, zakładamy ciepłe rzeczy i idziemy chwilę asfaltową drogą, na której końcu znajduje się szlaban szeroki na całą ulicę. Na nasz widok, jak oparzony, wyskakuje z ukrycia strażnik i wyciąga z rękawa dwa bilety upoważniające do wstępu do wioski Quilotoa i nad jezioro o tej samej nazwie.

Wieje potwornie! Miejscowi, ubrani tradycyjnie, kolorowo, m.in. w kapelusze nierzadko z ptasim piórem u boku, kryją twarze za grubymi kocami. Po niebie suną szybko, groźnie blado-ciemne chmury. Czyżby zbierało się na deszcz?

Oj, to zdecydowanie najgorsza pogoda odkąd jestem w Quilotoa! – opowiadam Łukaszowi.

Wybieramy ścieżkę prowadzącą wokół jeziora, rozkoszując się z jednej strony widokiem zielonego lustra wody, strzelistych wzniesień, tworzących niegdyś wulkanicznych stożek, z drugiej strony obrazem przestronnych dolin, pasących się zwierząt, malutkich wiosek porozrzucanych tu i ówdzie oraz ogromnej, głębokiej rozpadliny w ziemi, ciągnącej się przez długie kilometry. "Na deser" rześkie powietrze i lodowaty wiatr! Bez dwóch zdań! To jedne z najprzyjemniejszych chwil ostatniego tygodnia!

Zdobywamy drugą co do wysokości górę wyrastającą znad Jeziora Quilotoa. Na więcej niestety nie mamy czasu. Trekking wokół całego jeziora zajmuje około sześciu godzin, a my jeszcze dzisiaj chcielibyśmy wrócić do Quito.

Układamy nasze plecaki na poboczu asfaltowej drogi, czekając na autobus do Latacunga. Kierowca czerwonego pick-upa, który pojawia się przy nas znienacka, przekonuje nas, że żaden autobus już nie przyjedzie, a on może nas zabrać do Zumbahua (12,5 km za Quilotoa) za 5 $.

Dziękujemy, ale poczekamy na autobus – tłumaczę.
Żaden autobus już dzisiaj nie przyjedzie – upiera się mężczyzna. – Zabiorę was za 3 $!
Nie, dziękujemy bardzo, ale zaczekamy na autobus – trwam przy swoim.
2 $!
Pojedźmy z nim – przekonuje mnie Łukasz. – A co jeśli faktycznie nie przyjedzie żaden autobus?

W Zumbahua ten sam człowiek proponuje nam podwózkę do Latacunga za 15 $.

Bardzo dziękujemy, ale mamy dużo czasu i poczekamy na autobus – odpowiadam stanowczo, zdając sobie sprawę z tego, że lokalny autobus kosztuje 10 razy mniej!

Kierowca pick-upa podchodzi do nas jeszcze kilkukrotnie, proponując coraz to niższą cenę za kurs do Latacunga. Za każdym razem grzecznie odmawiamy. Po kilkunastu minutach wnętrze czerwonego pojazdu zapełnią się pasażerami tak, że zostają już tylko miejsca "na pace". Wtedy to znajomy kierowca podjeżdża do nas i woła:

2 $ za dwie osoby!

Wskakujemy na pakę, rozsiadamy się obok innych podróżnych i ruszamy w drogę. W towarzystwie zimnego wiatru oraz oślepiającego słońca mijamy zielone góry, zielone doliny i pastwiska, stada owiec i krów, ludzi w kolorowych strojach…

Po około półtorej godzinie jazdy docieramy do Latacunga. Kierowca wysadza nas na poboczu drogi, twierdząc, że stąd mamy już niedaleko do dworca autobusowego, a on, niestety, nie jedzie w tamtym kierunku. Łukasz podaje mu banknot pięciodolarowy i po chwili dostaje z powrotem jednego dolara.

Jak to?! Miało być 2 $ za dwie osoby!
O nie, nie – przekonuje mężczyzna. – 2 $ za jedną osobę!
2 $ za dwie osoby!

Ten tylko śmieje się pod nosem, zbierając od innych pasażerów (miejscowych!) umówionego dolara.

Oddaj mi moje pieniądze! – dopomina się Łukasz.

Kierowca pick-upa tylko spogląda na nas z rozbawieniem i szerokim uśmiechem na twarzy, mówiącym dobitnie – "jaki głupi ten gringo!" Potem odwraca się do nas plecami, wsiada do auta i odjeżdża…

Kurwa, czemu oni tak kradną?! – krzyczy Łukasz z niedowierzaniem.
Nie wiem, ale mamy nauczkę! – i z bezsilności wybucham śmiechem. – Kto się wybiera do Ameryki Południowej, niech weźmie ze sobą drobne!!!

Wieczorem dojeżdżamy do Quito. Przypadkowo na ulicy spotykamy młodego Holendra, którego poznaliśmy kilkanaście dni temu.

Okradli was?! – rzuca zaskoczony. – Ale dno! Mi sprzątnęli aparat fotograficzny z autobusu parę dni temu! Przysnąłem na trochę!
Nie żartuj!
Poważnie! Ale ja to rozumiem… – dodaje już spokojnie. – Oni tu zarabiają dziesięć razy mniej niż my w Europie.
Rozumiesz to?! – wtrącam. – Bo ja nie! Myślisz, że złodzieje, okradający białych turystów, głodują? Nie mają z czego żyć? Stary, to jest biznes!
No w sumie. No tak… –  duma Holender. – Chodźcie ze mną! Pokażę wam dość tani, spokojny hostel na tej ulicy.

Tym oto sposobem lądujemy w Belmont na Starym Mieście w Quito. Właściciel hostelu, niski Ekwadorczyk z ciepłym wyrazem twarzy, na wieść o naszej fatalnej przygodzie mówi:

Pokazać wam, gdzie znajduje się prawdziwy czarny rynek w Quito? – i rysuje na kartce dokładną mapę. – Znajdziecie tam mnóstwo kradzionych rzeczy, od telefonów komórkowych po komputery! Obok rynku jest posterunek policji. Każdej soboty na kilka godzin policja przymyka oko na to, co się tam dzieje!
Jaki mamy dzisiaj dzień?! – pytam Łukasza.
Piątek!
Tylko uważajcie na siebie! – przestrzega Ekwadorczyk. – Jak znajdziecie tam swój komputer, idźcie na policję! Nie róbcie niczego na własną rękę! I nie bierzcie ze sobą niczego wartościowego! Tam strasznie kradną!!
A to nowość! – mruczę pod nosem.
Musicie pójść tam z samego rana – ciągnie właściciel hostelu. – Około 7.00. Po kilku godzinach handlarze zwijają stoiska i rozpływają się w powietrzu…

Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

autobus z Quilotoa do Latacunga odjeżdża codziennie o godz. 7.00 i 13.00 (UWAGA! – równie dobrze autobus może przyjechać wcześniej lub nieco później, więc warto być przygotowanym na jedno i drugie!, z Quilotoa do Zumbahua można wynająć prywatnego trucka – koszt: 5 $, w przypadku kilkorga pasażerów 2 $/os)

autobus z Zumbahua do Latacunga – 1,5 $/os (odjeżdża co godzinę!)
autobus z Latacunga do Quito – 1,5 $/os (odjeżdża nawet częściej niż co godzinę!)

 

Tags:

Written by:

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.