Dziennik z podróży:
15-17.05.2012
[Ekwador]: Bahía de Caráquez
Siedzimy przy drewnianym stole na pokładzie San Miguel, zakotwiczonym przy brzegu Bahía de Caráquez . Wokół walają się najróżniejsze papierzyska – od dziennika kapitańskiego po kopie książeczek szczepień. Dwójka ekwadorskich urzędników, z których jeden nosi na ramieniu opaskę z napisem „Ministerstwo Zdrowia”, wypytuje nas o szczegóły rejsu i brakujące dokumenty.
– Jesteście szczepieni na żółtą febrę?
– Tak!
– Ale my nie mamy na to żadnej dokumentacji – mówi Francois.
– Niedobrze, niedobrze – dodaje przedstawiciel Ministerstwa Zdrowia. – Będą państwo musieli zaszczepić się na malarię u nas, TERAZ! To jest obowiązkowe!
– Obowiązkowe?! Ale my nie chcemy jechać w głąb lądu! Za kilka dni ruszamy na Wyspy Galapagos! – tłumaczy Francois.
– Szczepionka na malarię jest obowiązkowa! – trwa przy swoim urzędnik.
– Czy mi się wydaje, czy ten koleś pomylił malarię z żółtą febrą? – zauważa Łukasz.
– Nie ma szczepionki na malarię – zwracamy uwagę przedstawicielowi MZ.
– ???
– Bez obaw! – dodaje z uśmiechem jeden z Ekwadorczyków. – U nas szczepionka na malarię jest darmowa!
W Bahía de Caráquez nie ma posterunku granicznego, więc nasze paszporty wędrują do rąk taksówkarza, który ma je zabrać do Manty, miejscowości położonej kilkadziesiąt kilometrów stąd, gdzie zostaną odpowiednio podstemplowane i odprawione z powrotem. Mimo, że wszystkich formalności dokonujemy z rana, urzędnicy twierdzą, że wszystko będzie gotowe najwcześniej kolejnego dnia około południa.
Przenosimy się do hostelu o wesołej nazwie Coco Bongo, podczas gdy do naszej kajuty na San Miguel wprowadza się nowa załoga – młoda, francusko-angielska para. Po południu wszyscy razem wybieramy się na krótką przechadzkę po mieście, …aż tu nagle, klucząc między betonowymi blokami, odkrywamy ogromnego, starego żółwia!
– Woooooow!!! Jaki wielki! – krzyczymy z zachwytu.
– Jak on się śmiesznie rusza!
Żółw, jak to żółw, powoli wygramala się ze swojej kryjówki pod ścianą, wychodzi nam na przeciw, spogląda, ogląda, wita się dostojnie, elegancko, jak to na mądrą, starszą osobę przystało, po czym żegna się skinieniem głowy, odwraca się do nas ogonem i wraca, skąd przyszedł. 😉
– No, teraz już nie musicie płynąć na Galapagos! – śmieje się do nas Francois. – Żółwia już widzieliście!
Rankiem, jeszcze przed godziną 11 wyznaczającą check-out z hostelowego dormitorium w Coco Bongo, gotowi do dalszej drogi znosimy nasze bagaże do recepcji z nadzieją, że najdalej za kilka godzin odzyskamy nasze paszporty.
– Dokąd później? – pyta pracownik hostelu, emerytowany Amerykanin, mieszkający tymczasowo wraz z żoną w Bahía de Caráquez.
– Do stolicy, do Quito!
Wkrótce odwiedzamy restaurację przy przystani dla jachtów, w której mieliśmy pytać o nasze paszporty.
– Przykro mi – tłumaczy pośrednik, miły, postawny Amerykanin. – Paszporty nie są jeszcze gotowe.
– Jak to?! Zależy nam, żeby jak najszybciej stąd wyjechać! Około 21 mamy nocny autobus do Quito i chcielibyśmy na niego zdążyć!
– Spróbujcie za jakieś trzy godziny.
Wróciliśmy po trzech godzinach, po pięciu, po sześciu… po ośmiu… tak, jak nam radzono. Jednak za każdym razem okazywało się, że paszporty nie zdążyły jeszcze opuścić Bahía de Caráquez!
– Jutro z rana wszystko powinno być już gotowe! – zapewnia pośrednik.
Wieczór spędzamy w towarzystwie załogi San Miguel, śmiejąc się do rozpuku przy grze w Jengę w przydrożnej pizzerii. Po kilku trudnych dla naszej dwójki momentach, drewniana budowla rozsypuje się w drobny mak pod rękoma Elizabeth!
– Kara! Jaka będzie kara za przegraną!? – domagają się wszyscy.
– Tyle dzisiaj rozmawialiśmy o polskiej kuchni… – duma Mat, nowy członek załogi San Miguel. – Wiem! Przegrany musi przygotować dla całej załogi PIEROGI! Prawdziwe, polskie pierogi!
– ….!!! No dobra! Zrobię to! – poddaje się w końcu Elizabeth.
– Wiwat pierogi!
Następnego dnia, tuż przed 11, znosimy nasze plecaki do recepcji Coco Bongo w nadzeji, że za moment odzyskamy nasze paszporty.
– Tak mi przykro, ale paszporty nie są jeszcze gotowe! – tłumaczy pośrednik. – Tutaj często tak jest. Nikomu nigdzie się nie spieszy… Przyjdźcie za dwie godziny, może wtedy?
Po dwóch godzinach okazuje się, że taksówkarz właśnie wyjechał do Manty. Tego dnia wracamy do znajomej restauracji jeszcze kilkukrotnie, za każdym razem słysząc to samo – „mañana, później!”
Popołudniu wybieramy się do miejscowego muzeum, gdzie oprócz ekwadorskiej historii i kultury, lokalny przewodnik wykłada nam całą prawdę o legendarnym „panamskim” kapeluszu.
– Kiedyś prezydent Ekwadoru wybrał się do Panamy – brzmi opowieść. – Zobaczył jak ludzie, próbując ochronić się przed słońcem, zakładali sobie na głowy części garderoby, chustki, ukręcone w prowizoryczne turbany i zapytał zdziwiony: „Nie chcielibyście założyć porządnego kapelusza na głowę zamiast tej chusty? W moim kraju wszyscy noszą kapelusze!” Prezydent kazał przywieść do Panamy wszystkie kapelusze, jakie tylko uda się znaleźć w Ekwadorze. Dzięki temu zarobił ogromne pieniądze dla swoich obywateli. Jakiś czas później do Panamy przyjechał prezydent USA, zobaczył ludzi w kapeluszach, kupił podobny i ktoś zrobił mu zdjęcie, które natychmiast pojawiło się w gazecie. „Amerykański prezydent w tradycyjnym, panamskim kapeluszu” – można było przeczytać pod zdjęciem.
– Ojojoj!
– I dlatego dzisiaj… – ciągnie dalej przewodnik. – Dzisiaj wszyscy myślą, że panamski kapelusz jest panamski, ale tak naprawdę jest ekwadorski! Nasz!
– Prawda, prawda! Ekwadorski! – przytakujemy rozbawieni.
Wieczorem znów pytamy o nasze paszporty.
– Taksówkarz już wracał do Bahía, gdy… zatrzymała go policja! Spróbujcie za dwie godziny!
Zrezygnowani, wracamy do hostelu, by zaraz pobiec do muzeum na wernisaż znanego ekwadorskiego malarza, wypić lampkę wina i, przypadkiem, znaleźć się w centrum zainteresowania tutejszej młodzieży, oglądającej tajemnicze malowidła. Po godzinie 20 odwiedzamy raz jeszcze restaurację przy przystani dla jachtów.
– Są! Są wasze paszporty! – woła z daleka pośrednik.
– Moja pieczątka jest inna niż jego?! Nie będzie problemu na granicy? – pytam.
– Nie, nie! Po prostu pogranicznikowi zepsuła się maszyna drukująca pieczątki i tą drugą musiał wlepić ręcznie! Bez obaw! Obie są dobre!
– A nasze pieczątki? – pyta Francois.
– Wy chcecie jechać na Galapagos – tłumaczy taksówkarz. – Musielibyście dostać pieczątki wjazdowe i wyjazdowe stąd, potem kolejne wjazdowe na wyspach…
– Co?! Przecież to jeden i ten sam kraj!
– Tak trzeba i już! – i dodaje z uśmiechem – Stwierdziliśmy z pogranicznikiem, że szkoda zachodu. Eeee, oficjalnie, nigdy was w Ekwadorze nie było!
Kilkadziesiąt minut później, ostatkiem sił, wskakujemy do nocnego autobusu, jadącego prosto do Quito – stolicy kraju, w którym większość spraw załatwia się „mañana”, malaria znaczy to samo co żółta febra, wbicie stempla wjazdowego zajmuje prawie trzy dni, a pomysł na kapelusze wykradł przypadkiem niedokładny paparazzi… 😉
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
nocleg w hostelu Coco Bongo – 8$/os/dormitorium
nocny autobus regular z Bahía de Caráquez do Quito – 7,5$/os