Dziennik z podróży:
08-10.10.2012
[Boliwia]: La Paz-Cochabamba
Wygramoliwszy się z wnętrza niewielkiej gondoli, którą dotarłam na punkt widokowy nad miastem Cochabamba, natychmiast trafiłam wzrokiem na ponurą tablicę przykręconą do kamiennego muru.
„Nie stań się ofiarą przestępców” – przeczytałam.
Podniósłszy głowę dojrzałam pomiędzy drzewami białą postać Jezusa Chrystusa, wznoszącą ręce wysoko ponad milionową metropolią.
„Nie schodź po schodach” – ostrzegała dalej tablica.
Majestatyczny, boliwijski posąg Chrystusa liczy sobie 34,2 m wysokości (razem z piedestałem 40,44 m), czyli więcej niż ten najbardziej znany na świecie – pomnik Chrystusa Odkupiciela w Rio de Janeiro (30 m; wraz z postumentem 38 m), jednak mniej od figury Chrystusa Króla w polskim Świebodzinie (36 m wraz z 3-metrową, pozłacaną koroną). Na szczyt wzniesienia, na którym postawiono ów monument, można wjechać taksówką, gondolą (teleférico) lub wdrapać się po setkach schodów.
– Bilet na teleférico w dwie strony? – zapytała miła Boliwijka w kasie u podnóża „jezusowej” góry.
– Może teraz pojadę teleférico, a wrócę po schodach? – rozmyślałam na głos.
– Nie! Tylko nie po schodach! – wypaliła kobieta. – To niebezpieczne!
– Nawet w środku dnia? – odparłam zdziwiona. – Czytałam, że wieczorami jest tam niebezpiecznie, ale teraz?!
– W ciągu dnia też jest niebezpiecznie! Ostatnio banda delikwentów zatłukła tam jakiegoś chłopaka, ot tak, za dnia! Nie idź tamtędy, gringita˟! To niebezpieczne miejsce!
Przełknęłam nerwowo ślinę, kupiłam bilet na teleférico w obie strony, a myślami wróciłam na chwilę do La Paz i wydarzeń sprzed kilku tygodni.
– W telewizji mówili, że od dynamitu zginął jakiś przechodzień na ulicy – opowiadał Léo, który tego samego dnia był świadkiem strajku boliwijskich górników, maszerujących w tłumnych pochodach po ulicach miasta, organizujących blokady dróg i wyrzucających w powietrze głośne „dynamitowe fajerwerki”. – Widziałem laski dynamitu na rynku. Tutaj to można kupić bez najmniejszego problemu. Górnicy używają dynamitu do rozsadzania skał w kopalniach…
W trakcie samotnych spacerów po mieście, w hostelu, w podmiejskim autobusie zawsze znalazł się ktoś ciekawy podróżującej w pojedynkę gringa, która tak, jak miejscowi, korzystała wciąż z tanich, ulicznych barów z jedzeniem, lokalnego marketu z owocami, warzywami, mięsem czy z kolejek do publicznej toalety.
– Nie boisz się tak sama? – zapytał ktoś w drodze z Sorata do La Paz.
– Chyba nie… – odparłam. – Tak naprawdę, to nigdy o tym nie myślałam w ten sposób… Po prostu wiem, że wielu rzeczy sama zrobić tutaj nie mogę…
Nie mogłam i nie chciałam, bo było za dużo do stracenia! Zbyt wielu osobom obiecałam trzymać się z daleka od kłopotów! I tak, nie wsiądę więcej sama w autostop, nie pójdę sama na kilkudniowy trekking w góry… Nie zrobię tego i tamtego, choć wiele innych osób z pewnością postąpiłoby inaczej, może mnie ostrożnie?
„Ameryka Łacińska potrafi być niebezpieczna dla samotnych Europejek” – słyszałam zewsząd od mieszkańców La Paz i jeszcze wielokrotnie później…
– Wie pan – opowiadałam jednemu Aymara, który jadł tę samą zupę co ja, przy tej samej drewnianej ławce w wielkim, chaotycznym markecie, – ja już sporo świata widziałam i tylko tutaj, w Ameryce Łacińskiej, ludzie, z którymi rozmawiam na ulicy, kiedy się ze mną żegnają, to zawsze mnie przed czymś ostrzegają…?!
– Hehe!
– Życzą szczęśliwej podróży i potem zawsze dodają, żebym uważała na złodziei, fałszywych policjantów, kieszonkowców, bandytów!
– My ogólnie jesteśmy dobrzy ludzie – mówił Indianin. – Ale wiesz, nawet najlepszemu człowiekowi zdarzy się czasem pomyśleć i zrobić coś złego. Zwłaszcza, jak widzi samotną, białą dziewczynę!
– Uważaj na siebie!
– Miej oczy szeroko otwarte i nie ufaj nieznajomym nawet wtedy, jak się do ciebie ładnie uśmiechają!
– … zwłaszcza jak się uśmiechają!
– Uważaj na złodziei!
– Zawsze pilnuj portfela!
Uff! Ileż można słuchać tych ostrzeżeń?!
Raz stałam na środku brukowanej ulicy, przy straganach z warzywami, gdy wtem znów ktoś zawołał:
– Hej tam! Uważaj!
– Co?!
– Uważaj, gringita, uważaj! – usłyszałam tuż obok.
Podniosłam wzrok. Zobaczyłam młodego chłopaka biegnącego prosto na mnie. Za nim leciała, jak z procy, dwójka umundurowanych policjantów, krzyczących: „Łapać złodzieja!”. Chłopak zbliżał się do mnie z zawrotną prędkością! Uwięziona pomiędzy stoiskami, nie miałam wiele miejsca ani czasu na reakcję! Zdążyłam tylko zrobić krok w bok, zanim ten dobiegł do mnie, odepchnął mnie gwałtownie rękoma i… niefortunnie zaczepił o mojego buta trekkingowego! Wywinął takiego „orła w powietrzu”, trzaskając przy tym z takim z impetem o brukowaną uliczkę, że przez moment… przez ułamek sekundy targały mną najszczersze wyrzuty sumienia! Chłopak zdążył tylko jęknąć z bólu, nim dopadła go dwójka umundurowanych! W tym samym czasie ja wpadłam głębiej w stragan z warzywami, nabijając sobie kilka siniaków…
W Cochabambie, położonej na wysokości około 2600 m n.p.m., słońce rozleniwiało do granic możliwości. Zmęczona upałem snułam się po ulicach miasta, popijając co chwilę zimny sok z wyciśniętej pomarańczy czy świeże owoce, zakupione u Indianek handlujących „po kątach”.
Ulice były zdecydowanie ładniejsze, czystsze i cichsze od tych, które znałam z La Paz. Chodniki wydawały się szersze i mniej oblężone przez ulicznych sprzedawców, miejskie place zieleńsze i spokojniejsze. Brakowało też tłumu miejscowych Indian, wystrojonych w tradycyjne stroje. Duża część mieszkańców Cochabamba nosiła się zwyczajnie – w dżinsach, T-shirtach, koszulach lub kolorowych swetrach.
Czas przelewał się leniwie w ciepłym słońcu…
Po raz kolejny nogi zaprowadziły mnie do miłej, pulchnej Indianki, przyrządzającej sałatki owocowe na lokalnym rynku. Lubiłyśmy ucinać sobie krótkie pogawędki.
– Sama jesteś, kochanieńka?
– No sama…
– Hmm, smutne… – dumała kobiecina. – Gdzie teraz jedziesz?
– Do Santa Cruz, a potem jeszcze dalej na północ – ciągnęłam. – A pani to długo tak pracuje każdego dnia? Ile godzin?
– Oj, maleńka, od rana do wieczora! – skarżyła się Indianka. – Ale w niedzielę tylko do południa!
– Tak długo… – wyszeptałam smutno, po czym dodałam, tak jakby na pocieszenie: – A wie pani, że te sałatki owocowe są sławne?! Każdy turysta, podróżujący po Boliwii wie, że w Cochabamba można zjeść pyszną sałatkę owocową!
– Naprawdę?!
– Aha!
– A skąd ty tu do nas przyjechałaś, co? – zagadywała dalej, a czas płynął przyjemnie wśród krótkich opowieści o dalekim kraju nad Wisłą, w którym ludzie żyją inaczej, nie mając na przykład w zwyczaju żucia liści koki.
– U nas w Polsce nie można kupić świętych liści na rynku – tłumaczyłam.
– Nie?! A to dlaczego?!
– Oj, to długa historia… – zaczynałam kolejną opowieść.
– Uważaj na siebie, gringita! W Santa Cruz strasznie kradną! – przestrzegała na koniec Indianka.
– Obiecuję, że będę uważać! Do zobaczenia!
– Do zobaczenia, kochaniutka!
I obdarzywszy się szczerym uśmiechem, na powrót każda z nas zanurzyła się w swoim własnym świecie, tak odległym od siebie nawzajem…
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Ewelina
˟gringita – zdrobnienie od gringa, czyli żeńskiej odmiany gringo 😉
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
nocny autobus semi-cama firmy Mopar z La Paz do Cochabamba – 30 boliviano/os (bardzo wygodne i szeroko rozkładane fotele!)
nocleg w hostelu Residencial Familiar w Cochabamba – 50 boliviano/pokój jednoosobowy z łazienką na korytarzu (brzydki pokój bez okna; brudne toalety i kuchnia; darmowe wi-fi, jednak częste problemy z siecią – nie polecam!)
teleférico na wzgórze ze statuą Jezusa Chrystusa (Cristo de la Concordia) – 8 boliviano/w dwie strony
sałatka owocowa na lokalnym rynku – 6 boliviano
świeży sok z wyciskanych pomarańczy, zakupiony „na ulicy” – 2,5-3,5 boliviano/półtora kubka
przechowalnia bagażu na dworcu autobusowym w Cochabamba – 6 boliviano/1 bagaż