Dziennik z podróży:
17.07.2012
[Peru]: rzeka Ukajali
ROZDZIAŁ IV Nocą…
Gdy zapadał zmierzch, robiło się chłodniej i spokojnej. Pasażerowie Henrego układali się w swoich hamakach, przykrywali po uszy ciepłymi kocami, by wreszcie uciec w sen. Z „ciszy”, wypełnionej po brzegi grzechotem silnika, dochodziło czasem czyjeś chrapanie, płacz dziecka lub skrzek przestraszonej papugi. W końcu jednak każdy z tych dźwięków ginął bezpowrotnie w głośnym, rytmicznym warkocie silnika. Z czasem warkot ten zlewał się tak bardzo z rzeczywistością, że przestawał przeszkadzać. Był, a jakby go nie było. Hałas zamieniał się w błogą ciszę…
Po kilku pierwszych nocach na środkowym pokładzie łodzi zaszły wyraźne zmiany.
Pomiędzy grzechot silnika, spalony ryż i hamakujących podróżnych wdarła się… nuda!
Rozkładano karty, wyjmowano butelki tajemniczego trunku, rozmawiano, dysputowano do późna. Dzieciaki kwękały w ramionach matek, gdy ich sen przerywał nagły wybuch czyjegoś śmiechu. Za dnia puszczano głośną, odstraszającą muzykę! Pisk, nieprzyjemne dla ucha zawodzenie wypełniały cały pokład… i ginęły zaraz w warkocie silnika, w codziennych rozmowach!
Inaczej było nocą. Nocą nawet ryk silnika nie był w stanie zagłuszyć wrzasków, wydobywających się z radiowych głośników! Łukasz co jakiś czas maszerował do jednego czy drugiego hamakowicza, walcząc o „ciszę” – inaczej nie sposób było zasnąć!
Początkowo wydawało nam się, że ów hałas doprowadza nas do szału, bowiem nie przywykliśmy jeszcze do tutejszej odmiany najtańszej, latynoamerykańskiej wersji disco-polo… ale nie! Obok wszyscy kręcili się w swoich hamakach, zatykali uszy kocami, prychali pod nosem z niezadowolenia. Nikt jednak nie kwapił się, by coś zrobić! Nikt nie wstał, by uciszyć winowajcę! Tak jakby zaraz wszyscy znów mieli wsiąknąć w hałas, a hałas w nich…
– Ku…! Szlag mnie zaraz trafi! – zerwałam się na równe nogi pewnej nocy, obudzona jazgotem czyjegoś radia.
Za szklanymi, na wpół wybitymi drzwiami prowadzącymi do niedużego schowka, ukrywał się dorosły mężczyzna z uchem przyklejonym do „ryczącego” odbiornika!
– Panie, niechże pan to wyłączy! Nie można spać!
– Eeee? Co??
– Niech pan to wyłączy! Jest środek nocy! – zawrzałam ze złością.
I co?
Choć zdecydowanie ciszej, muzyka wciąż grała, a mnie korciło, żeby te drzwi, za którymi leżał ów człowiek, zapiąć na metalowy haczyk. W tym hałasie nikt nie usłyszałby wołania o pomoc… 😉
ROZDZIAŁ V Złodziej
Duże plecaki spakowaliśmy do czarnych worków, związaliśmy razem i położyliśmy pomiędzy naszymi hamakami, zaś wszystkie wartościowe rzeczy przełożyliśmy do bagażu podręcznego, który upchnęliśmy głęboko w jednym ze śpiworów.
– Śpicie z małym plecakiem? – zagadnął Aaron.
– Jasne! I nie spuszczamy go z oka nawet na chwilę! Już raz nas okradziono!
– No tak… mnie też!
Wiedzieliśmy, że nocą będzie najgorzej. Czasem budziliśmy się, zaniepokojeni, i obserwowaliśmy kątem oka, czy aby ktoś przypadkiem nie sięga po nasze rzeczy.
Nigdy nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy Henry podpłynie do małej wioski nad brzegiem Ukajali, a na pokład wtłoczy się głośny tłum sprzedawców „za jednego sola˟”. Słyszeliśmy, że podczas takich nocnych wizyt giną różne rzeczy. Najczęściej drobiazgi zostawione przypadkiem pod hamakiem, małe torby, plecaki.
Pewnej nocy znów obudził nas krzyk amazońskich sprzedawców. Aaron wygramolił się ze swojego hamaka, po czym zaczął nerwowo rozglądać się dookoła.
– Hej, co jest? – zapytał Łukasz.
– Nie ma moich butów! Chciałem pójść do toalety, zajrzałem pod hamak tam, gdzie wieczorem zostawiłem buty! Teraz ich tam nie ma!
– Co?? Sprawdź dokładnie!
Po wygodnych, szaroniebieskich butach nie było śladu.
Tej nocy nie tylko Aaron padł ofiarą drobnego złodziejaszka. Naszym sąsiadom również zniknęło kilka przedmiotów, które zostawili „luzem”, bez opieki.
Następnego ranka siedzieliśmy wszyscy przy drewnianym stole, próbując zjeść do końca niedobre śniadanie, złożone ze słodkiego wywaru, ryżu i suchych bułek.
– Dzisiejszej nocy ktoś ukradł mi butelkę wody – oznajmił Aaron od niechcenia.
– Co??! Znowu??!!
– … i puszkę tuńczyka!
Tego samego wieczoru zniknął też nasz szampon, który nieopatrzenie zostawiłam w toalecie na kilka minut.
– Nie było mnie przez chwilę! – opowiadałam Łukaszowi. – Resztka szamponu! Po co to komu?
– Ludzie z dżungli nie mają wiele, więc jak trafi się okazja… – tłumaczył nasz peruwiański sąsiad – … to z niej korzystają…
– Dlaczego zawsze ja?! – pytał Aaron.
– Nie, to nie tak – ciągnął dalej Peruwiańczyk. – Widzicie tego brodatego faceta pod ścianą?
– Aha!
– Jemu też wczoraj skradziono buty, ale wy często jesteście ciekawszym celem. Złodziej myśli, że macie więcej wartościowych rzeczy. Komputery, aparaty fotograficzne…
– No tak! Biała gęba równa się bezpośrednie połączenie z bankomatem! – śmialiśmy się na myśl o naszym koncie bankowym, które powoli zaczynało przypominać dziurawy worek bez żadnej wartości… 😉
ROZDZIAŁ VI Pepe
Dwa hamaki ode mnie „mieszkał” kilkunastoletni chłopiec o czarnych, sterczących jak druty włosach, ciemnych oczach i białym uśmiechu. W ciągu całej podróży zamieniliśmy ze sobą tylko kilka słów. Lubiłam spoglądać na niego ukradkiem. Przypominał mi mojego młodszego brata.
Patrzyłam tak na niego, a on na mnie. Potem chłopak uśmiechał się szeroko i wracał do zabawy z Pepe.
– Hola, Pepe, jak się masz? – powtarzałam kiedyś do znudzenia, patrząc w ciemne oczy pięknej, zielonej papugi.
– Hola! Hola! – skrzeczał Łukasz.
– Hola, Pepe, jak się masz?
Wtedy Pepe niechętnie zszedł z ramienia chłopca i wskoczył na moje. Brakowało mu jednego palca u łapy. Wskoczył wyżej, na plecy, potem znów wrócił w to samo miejsce… i tak w kółko. Czasem, przestraszony gwałtowniejszym ruchem, wbijał się pazurami głęboko w skórę i trzepotał skrzydłami jak oszalały. Próbował wznieś się w powietrze. Nie mógł.
– Dlaczego on nie może latać? – zapytałam zaciekawiona.
– Ma podcięte skrzydła, popatrz! – ojciec chłopca wskazał mi miejsce, gdzie długie, zielone pióra urywały się nagle, bez sensu…
– O rany! Kto to zrobił?! – krzyknęłam wstrząśnięta.
– Haha! Ja! – odpowiedział mężczyzna, wyraźnie rozbawiony.
– Dlaczego?!
– Żeby Pepe nie mógł wrócić do dżungli…?!
Czarnowłosy chłopiec często przychodził do mnie, trzymając na ręku swoją papugę. Siadywaliśmy we trójkę na świeżym powietrzu, pod malunkiem kiczowatego tygrysa. Patrzyliśmy przed siebie. Na ludzi. Na rzekę, znad której wiał orzeźwiający wiatr.
Czasem Pepe stronił od ludzi, jakby się ich bał. Raz uciekł wysoko pod sufit, wspinając się zgrabnie po czyimś hamaku.
– Pepe, złaź! – wrzeszczała jakaś kobieta, kręcąc hamakiem na wszystkie strony, na co przestraszone zwierzę skrzeczało wniebogłosy, próbując wzbić się w powietrze.
– Dość! – krzyknęłam w końcu, po czym ruszyłam na ratunek.
Pewnego razu Pepe postanowił odwzajemnić moją przyjaźń. Siedząc, jak co dzień, na moich plecach, nagle… spuścił na białą koszulkę wielkiego, papuziego „bobka”! Przy wszystkich! Bezwstydnie!
– Hahahha! – zawrzeli wokół świadkowie papuziej „zbrodni”.
– Ufff! Pepe, ty niewdzięczniku! Hahaha!
cdn.
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz
˟sol – waluta peruwiańska, 1sol = ok. 1,15 zł